Europa wspólnych wartości: Chrześcijańskie inspiracje w budowaniu zjednoczonej Europy
EUROPA: RANY PRZESZŁOŚCI I WYZWANIA JUTRA

TOMÁŠ HALÍK, Praga


Temat wystąpienia, który mi zaproponowano, zaabsorbował mnie już samym swoim poetyckim sformułowaniem: przeszłość łączy z przyszłością, zranienie z nocą, która odchodzi, a noc – z jutrzenką wschodzącego poranka. Natychmiast przypomniały mi się słowa starej czeskiej pieśni wielkanocnej o zmartwychwstaniu Chrystusa: „Rany Jego zagojone lśnią jak drogocenne kamienie”. Zawsze mnie zachwycała ukryta teologia i duchowość tego wiersza: zmartwychwstanie to nie jest happy end, zmartwychwstanie to nie jest proste zaprzeczenie czy zapomnienie o krzyżu, cierpieniu, śmierci i doznanym bezprawiu, ale przemiana tego wszystkiego, przezwyciężenie, odkupienie.
Rany nie zaginęły, są bardzo konkretne, ale są to „chwalebne rany”; blizny są trwałym przypomnieniem o bólu, ale równocześnie błyszczą jak skarb ze szlachetnych kamieni, wyniesionych z ciemności głębin, i świecą jak gwiazdy nadziei. Dlatego wątpiący Tomasz może przy dotknięciu tych ran rozpoznać w człowieku Jezusa, swojego Pana i swojego Boga (por. J 20, 24-29). Grzech Adama, który pozostawił tak głębokie blizny, spowodował dysharmonię w człowieku, a także w relacjach człowieka z Bogiem, z przyrodą i z drugim człowiekiem. Ten grzech, w świetle pasyjnej historii Jezusa, zostaje nazwany felix culpa – szczęśliwą winą. Dzieje rozumienia winy i cierpienia nie są historią banalną, bo są historią odkupienia.
Podobną ambiwalencję w spojrzeniu na cierpienie i pozostające po nim blizny znajdziemy w całej Biblii. Jakub z ciężkiej nocnej walki wychodzi zraniony, ale otrzymuje nowe imię – Izrael; walczył z Bogiem i wytrwał. Paweł Apostoł, po tym jak bezskutecznie modli się o pozbawienie go raniącego ościenia (posłańca Szatana), opisuje jedno z najgłębszych doświadczeń, wyrażających paradoks życia wiarą: gdy jestem słaby, wtedy jestem mocny (por. 2 Kor 12, 7-10). A w innym miejscu mówi: „Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5, 20).
Dlatego i dzisiaj, gdy mam mówić o bliznach i nadziejach Europy, nie mogę traktować ich jako dwóch oddzielnych tematów. Jeśli chcę, jak to wypada chrześcijaninowi, przyjmować Jezusa Chrystusa i historię Jego życia jako klucz do zrozumienia swojej własnej historii życia, ale także szerszego kulturowego i historycznego horyzontu, w który są włączone wydarzenia z życia naszego i naszych przodków, to jest to historia z otwartym jeszcze ciągle zakończeniem, historia, która nosi imię „Europa”.
Europa bowiem to dużo więcej niż tylko geograficzna kraina, „kulturowy system” czy polityczno-administracyjna całość. Europa jest ciągłym wydarzeniem albo inaczej: mitem, pasmem wypowiedzi, z których do nas dochodzi zawsze tylko część. Jest jak wiatr, o którym „nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd zmierza” (J 3, 8).
Zawsze się boję, że ci, którzy chcą „dać duszę Europie”, chcą raczej dać jej ideologię – związać ją pancerzem litery, która zabija ducha. Dusza Europy już tu jest – to jest ów nie poddający się jakiejkolwiek manipulacji powiew wiatru, który przynosi z sobą urywki tysiąckrotnych opowieści i obrazów, wspomnień i snów. Dotyka on naszej pamięci, rozumu i serca, dotyka też i naszej duszy, na tyle na ile jest otwarta i wrażliwa.
Jeśli chcemy otworzyć ten skarbiec doświadczeń kluczem Ewangelii, to musimy tam, gdzie jest wina, poszukać łaski; tam, gdzie występuje krew, widzieć i życie; tam, gdzie jest krzyż i zapieczętowany grób, poczekać, aż zostanie odsunięty kamień – bo tam, gdzie są bolesne rany przeszłości, możemy znaleźć też szlachetne kamienie przyszłości i wieczności.
Kiedy Jan Paweł II, spoglądając na Krzyż, wyznał na progu nowego tysiąclecia grzechy, których dopuścili się chrześcijanie w przeszłości, ukazał w ten sposób nowy możliwy stosunek do własnej historii. Przeszłość bowiem nie jest zapieczętowanym grobem, w którym dawne wydarzenia złożone są jako bruta facta, o których możemy zapomnieć albo chłodno konstatować, że wloką za sobą fatalną winę. Nasza pamięć jest istotnym wymiarem naszej egzystencji, także naszej duszy, która może być uzdrowiona i oczyszczona. Trzeba nawiązać i podtrzymywać prawdziwy dialog między naszą pamięcią i naszym sumieniem – nie tylko w wymiarze indywidualnym, ale także na poziomie kultury i duchowości społeczeństwa. Niosąca z sobą wolność rozmowa między pamięcią i sumieniem jest warunkiem koniecznym dla zdrowia moralnego człowieka i jakiejkolwiek duchowej wspólnoty – tutaj zarówno Kościoła, jak i Europy. Odwagę i nadzieję potrzebną do takiej rozmowy możemy czerpać właśnie z wiary w zmartwychwstanie. Przecież wydarzenia Wielkiej Nocy zapewniają nas, że żaden kamień strachu, winy i bólu nie jest tak wielki, aby w końcu nie dało się go odrzucić. Wielkanocne przesłanie relatywizuje na koniec i samą śmierć, bo nawet ona nie jest dość silna, aby uwięzić przeszłość w krainie cieni, aby to, co się stało, w nieprzenikalny sposób zamknąć przed możliwością spotkania z teraźniejszością, spotkania z nadzieją i wyzwaniami, które przyjdą w przyszłości.
Sens i nadzieje owej rozmowy między pamięcią i sumieniem, między teraźniejszością i przyszłością możemy wyrazić jednym jedynym słowem: metanoia. To jest coś więcej niż „pouczenie płynące z historii” – w sensie pedagogicznej mądrości historia magistra vitae. Metanoia – przemiana, pokuta, nawrócenie, zmiana sposobu myślenia i postępowania – to istota Chrystusowego nauczania i wezwanie zarazem, które podejmuje Paweł Apostoł, przemawiając do Greków zebranych na ateńskim Areopagu. Oznacza ona, oprócz wszystkiego innego, przekraczanie granic między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Podjęcie i wypełnienie tego wezwania oznacza zarówno odkupienie przeszłości („odpuszczenie grzechów”), jak również antycypacje absolutnej przyszłości („przybliżyło się Królestwo Boże”, „Królestwo Boże jest już między wami”). Akt nawrócenia nadaje obecnej chwili głębię i znaczenie, teraźniejszość występuje w ten sposób z jednostajnego przepływu czasu (chrónos) i staje się „czasem upragnionym” (kairós): „Oto teraz czas upragniony, oto teraz czas zbawienia!” (2 Kor 6, 2) – woła Apostoł.
Jan Paweł II wyznał na progu Trzeciego Tysiąclecia, że w historii miały miejsce trzy wielkie rozczarowania do europejskiego chrześcijaństwa, trzy bolesne rany w historii Kościoła i Europy: wrogość do Żydów (żydów), procesy inkwizycyjne i przemoc w trakcie wypraw krzyżowych. Myślę, że w tych trzech przykładach „antyświadectw” możemy dostrzec grzechy przeciwko trzem „boskim cnotom”: wierze, nadziei i miłości.
Odłączenie się wczesnego chrześcijaństwa od Synagogi, podkreślanie ewangelicznej wolności w odróżnieniu od Prawa Mojżeszowego i znalezienie nowej tożsamości wspólnot chrześcijan, w których już nie jest ważne to, czy się jest Żydem czy Grekiem, mężczyzną czy kobietą, niewolnikiem czy wolnym – to wszystko miało, oczywiście, niezmiernie pozytywne znaczenie. Chrześcijaństwo w ten sposób przestało być tylko sektą w ramach judaizmu, a zaczęło być uniwersalną propozycją dla ludzi ze wszystkich narodów, krajów i języków, dla reprezentantów wszystkich kultur i wszystkich czasów. I chociaż pierwsze misje z orędziem ewangelicznym o Chrystusie były skierowane przede wszystkim do żydowskiej diaspory w Cesarstwie Rzymskim, to szybko jednak chrześcijańscy kaznodzieje zaczęli się zwracać na gruncie europejskim do wszystkich ludzi bez jakiejkolwiek różnicy. I właśnie ta relatywizacja wszystkich dotychczasowych granic w sposób istotny przyczyniła się do oszałamiającego sukcesu chrześcijaństwa w przestrzeni wyznaczonej poprzez politykę Rzymu i kulturę Grecji.
Im bardziej chrześcijaństwo stawało się „religią” (w sensie politycznej religio antycznego, to znaczy rzymskiego świata), tym szybciej zapominało o wspólnocie wiary z „dziećmi Abrahama”, o wspólnych korzeniach z narodem, który był „pierwszą miłością” Boga Wszechmocnego. Sytuację, w jakiej znaleźli się w Europie „starsi bracia w wierze”, oczywiście poza pewnymi wyjątkami, można określić jako niegodną. Chrześcijanie przestali dostrzegać w Żydach naród przez Boga wybrany, a widzieli w nich przez Boga odrzucone i wyklęte plemię „bogobójców”. Zdanie: „Krew Jego na nas i na nasze dzieci” (Mt 27, 25), które ewangeliści włożyli w usta żydowskiego tłumu, krzyczącego w czasie Piłatowego procesu Jezusa, stało się pretekstem czy też początkowym psychologicznym klimatem wielu pogromów, podczas których z kolei chrześcijański tłum przenosił na żydów, jako na wyspy inności w religijnej hegemonii europejskiego społeczeństwa, swój własny „cień” i „obraz nieprzyjaciela”. Stosunek chrześcijan do żydów dobrze ukazuje dominacja religii (rozumianej jako zbiór symboli i rytów, gwarantujących stabilność społeczeństwa) nad wiarą (rozumianą jako Abrahamowe udanie się w drogę, której końca i celu Abraham nie znał: tylko „uwierzył Panu i udał się w drogę, chociaż nie wiedział, dokąd idzie”). Zapomnienie o wspólnych korzeniach (wiary) możemy rozumieć właśnie jako grzech przeciw wierze. Kiedy wiara przestała być drogą, a stawała się raczej zgodnością rozumu i woli ze zbiorem twierdzeń, wtedy ci, co innym sposobem kroczyli drogą, na którą pierwszy wstąpił nasz wspólny ojciec Abraham, już nie mogli być postrzegani jako nasi satelici, lecz jako konkurenci albo zatwardziali nieprzyjaciele.
Inkwizycja powstała z dobrego pomysłu – na początku do jej kompetencji należało wykrywanie korupcji („symonii”) w Kościele. Pierwsze procesy czarownic miały przede wszystkim uniemożliwić ludowe lincze i spontanicznie składane oskarżenia poddać formalnemu śledztwu. Z upływem czasu, po tym jak z rąk Kościoła przeszła pod jurysdykcję państwa, inkwizycja stała się straszliwym narzędziem bezprawia, okrucieństwa i skandalicznego wypaczenia władzy. Przestępczy charakter inkwizycji był logicznym następstwem triumfalizmu, który nie rozróżniał między ecclesia militans a ecclesia triumfans, między Kościołem pielgrzymującym przez historię a stanem doskonałości, który był przedmiotem eschatologicznej obietnicy. Niezdolność do przeprowadzenia „eschatologicznej dyferencji” między historycznie uwarunkowanym stanem Kościoła a jego końcowym celem, który znajduje się poza horyzontem dziejów, między stanem, kiedy Boże tajemnice przyjmujemy tylko częściowo – „jakby w zwierciadle” – a visio beatifica (kiedy to po tym pielgrzymowaniu ujrzymy Boga „twarzą w twarz”), niezdolność ta prowadziła do tragicznej w skutkach pychy i nietolerancji. Uważanie siebie za „właścicieli pełnej prawdy” i societas perfecta powodowało, że zabrakło już przestrzeni do respektowania wolności sumienia innych i do tolerancji. Gdy się zacznie ecclesia militans identyfikować z ecclesia triumfans, walka przestaje być zmaganiem z własnymi pokusami i grzechem (nie wykluczając pokusy triumfalizmu), a zwraca swoje ostrze przeciw drugim i przeciw nonkonformistom we własnych szeregach (w analogiczny sposób rozwijało się pojęcie dżihad w islamie).
Do niebezpiecznego błędu millenaryzmu – gdy się średniowieczna christianitas uważała za owo „tysiącletnie panowanie Chrystusa” na tej ziemi – przyłączyła się zła augustyńska egzegeza słów Jezusa: compelle intrare („zmuszaj do wejścia” – Łk 14, 23) jako usprawiedliwienie użycia siły przy szerzeniu wiary, a to z kolei w sposób tragiczny przejawiło się w czasie wypraw krzyżowych. W krwawych walkach między chrześcijanami a muzułmanami żadna ze stron nie miała realnego wyobrażenia o tym, co jest przedmiotem wiary tych drugich, ale obie były w równym stopniu przeświadczone, że ich przeciwnicy są narzędziem diabła i muszą być zniszczeni.
Dążenie do wytrzebienia wszystkimi możliwymi środkami zła z Kościoła i społeczeństwa i nieczekanie na sąd Boży, czyli wzięcie w swoje ręce decyzji o wartościowaniu, sądzeniu i karaniu, pozostawało w bezpośrednim rozdźwięku z Jezusową przestrogą, aby uczniowie, w swoim gorliwym uprzedzaniu sądu ostatecznego, razem z kąkolem nie wyrywali pszenicy. Był to przejaw niecierpliwości, niezdolności do zaufania Bogu, który – jedyny w prawdzie – może zajrzeć do ludzkiego sumienia i na końcu sam oddzieli owce od kozłów, i to – jak zaznacza Chrystus w swoim kazaniu o sądzie ostatecznym (Mt 23, 31-43) – według kryterium, które wszystkich zaskoczy. Ostateczne rozdzielenie ludzi na dobrych i złych, według słów Jezusa, jest pracą dla aniołów (Mt 13, 41), a gdy ludzie chcą występować jako aniołowie, często rozbudzają w sobie demoniczne siły. Odwołanie się przez Jezusa do eschatologicznego horyzontu pobudza do cierpliwości i tolerancji. Gorliwość rewolucjonistów i inkwizytorów jest grzechem przeciwko cnocie nadziei. Nadzieja otwiera czas i przestrzeń do dojrzewania wiary. Niedojrzała wiara postępuje często lekkomyślnie, nierozważnie, bezwzględnie – zapominając o miłości. Nie tylko wiara bez rozumu, ale i wiara bez łaski jest niebezpieczna.
Podczas wypraw krzyżowych dochodziło do drastycznego naruszenia Chrystusowego wezwania do miłości – do miłości bez granic, która obejmuje nie tylko krewnych, współwyznawców, przyjaciół i dobrodziejów, ale dotyczy też nieprzyjaciół. Jezus na pytanie o granice, za którymi ludzi i wspólnot ludzi nie można już uważać za naszych bliźnich, odpowiedział w sposób zadziwiający: ty sam stań się bliźnim, ty sam przekraczaj granice przesądów, braku szacunku do cudzoziemców i ludzi o odmiennych poglądach. Zapał popychający do oswobodzenia z rąk niewierzących „Bożego Grobu” – topos zmartwychwstania, owo tajemnicze miejsce, gdzie się przenikała historia z wiecznością, ziemia z niebem – i chęć uczynienia z tego miejsca własnego terytorium jest tylko dalszym przejawem pragnienia ostatecznego połączenia „Królestwa Niebieskiego” i ziemskiego państwa chrześcijan. Jean Daniélou napisał, że „dramat chrześcijańskiej cywilizacji przejawia się w rzeczywistości, w której zaangażowanie w chwalebne sprawy jest równocześnie obowiązkiem, jak i pokusą”.
Wydaje mi się, że i niedawna debata o odniesieniu do chrześcijaństwa w Konstytucji europejskiej nie powinna zatrzymać się na sporze o konkretne sformułowania, ale otworzyć przestrzeń do większego namysłu nad tym dramatem, który dotyczy zarówno historii Kościoła, jak i historii Europy. Tajemnicę obecności chrześcijaństwa w europejskiej historii najlepiej uchwycić przez paradoks, wyrażony Jezusowymi słowami o chrześcijanach, którzy są „w świecie, ale nie są ze świata”, poprzez polaryzację dokonującą się między tajemnicą Bożego Narodzenia (inkarnacją Logosu do czasoprzestrzeni, historii i społeczeństwa) a tajemnicą Wielkanocy (Boża sprawa przegrywa w świecie i przez to zwycięsko przekracza granice tego świata).
Dla zrozumienia historii chrześcijaństwa i historii Europy dobrą rzeczą jest prześledzenie relacji między wiarą a religią albo inaczej: między wiarą a społeczeństwem (to znaczy kulturą z polityką ), albo jeszcze inaczej: między Ewangelią a religijnymi strukturami ludzkiego indywidualnego i społecznego życia.
Kiedyś wypowiedziałem już tezę, że Europa dzisiejsza ani nie jest niechrześcijańska, ani nie jest niereligijna. Jest w pewnym sensie chrześcijańska i w pewnym sensie religijna. Religią Europy dziś nie jest już chrześcijaństwo i nasze europejskie chrześcijaństwo już nie jest religią.
Teza ta wymaga jednak wyjaśnienia. Europa nie jest niechrześcijańska przynajmniej w tym znaczeniu, że jej kulturę w sposób zasadniczy ukształtowało chrześcijaństwo, i wielu ludzi dzisiaj, czy uważa się za chrześcijan, czy też nie, żyje korzystając w różny sposób z tego dziedzictwa. Oprócz tego niemały procent Europejczyków zgłasza wprost akces do wiary chrześcijańskiej, chociaż wielu z nich coraz mniej identyfikuje się z Kościołami, a kościelne instytucje odgrywają w społeczeństwie i w życiu jednostki rolę inną niż w przeszłości.
Nie uważam Europy za niereligijną. Jestem przekonany, że „religia” jest – w wymiarze życia jednostki i społeczeństwa – kulturową i antropologiczną stałą, którą można wypełnić różnymi treściami albo chwilowo osłabić, która promieniuje raz silnie, raz słabo, ale nigdy nie gaśnie. Pojęcia religii używam w tej chwili na sposób funkcjonalistyczny – rozumiem jako siłę, która integruje społeczeństwo. To znaczy nie twierdzę, że „religia integruje społeczeństwo”, ale że to, co integruje społeczeństwo, jest jego religią. Takie rozumienie religii jest bliskie owemu pierwotnemu rozumieniu, jakie słowo religio miało tam, gdzie powstało, to znaczy w antycznym Rzymie. Jeśli zatem twierdzę, że religią dzisiejszej Europy nie jest już chrześcijańska wiara i chrześcijańska wiara nie jest już dzisiaj „religią”, używam pojęcia religii w tym znaczeniu – jako religio.
Antyczna religio, rytualna praktyka Rzymian, była dla chrześcijan, tak samo zresztą jak i dla żydów, bałwochwalstwem, a wielu wolało raczej wybrać śmierć niż udział w tej religii. A jeśli w pierwszych wiekach niektórzy chrześcijanie używali pojęcia religio także w odniesieniu do chrześcijaństwa, to tylko per analogiam i równocześnie z konkretnymi zastrzeżeniami: nie chodzi o proste rozumienie „religii” czy o „jedną z religii”, a raczej o vera religio – to znaczy, że w porównaniu z tym pierwotne religio było karykaturą, cieniem, co najwyżej modelem, prototypem. W Rzymie czasów pokonstantyńskich chrześcijaństwo powoli przejmuje socjalno-polityczną rolę religio. Kościół nie tylko staje się instytucją, która głosi wiarę, ale równocześnie reprezentuje i sprawuje „święty ustrój”, który trzyma społeczeństwo w ryzach. Wytwarza się wielka synteza, z której dopiero dużo później odłączą się i usamodzielnią pojedyncze pierwiastki i życiowe sfery, otrzymując własne imię polityki, gospodarki, kultury, religii. Religio jest przez całe średniowiecze jakąś materia matrix wszystkich dziedzin życia ówczesnego społeczeństwa, baldachimem (jakby to powiedział Peter L. Berger – „sacred canopy”), wszystko przykrywającą i wszystko otaczającą uświęconą aurą. Sytuacja, kiedy wiara chrześcijańska bierze na siebie rolę religio, powoduje powstanie Europy jako cywilizacji chrześcijańskiej – christianitas. Wiara jako religio jest kulturotwórcza i w niejednym przypadku odnosi wielkie sukcesy. MuTOMÁŠ HALÍK 136 simy jednak zwrócić uwagę na romantyczno-nostalgiczną iluzję: nie jest rzeczą jednoznaczną, czy ta epoka sukcesu i ekspansywności religii chrześcijańskiej może być uważana za „złoty wiek wiary”. Dokładniejsze badania historyczne ukazują, że tak naprawdę „chrystianizowana” i „ewangelizowana” była przede wszystkim tylko określona warstwa społeczeństwa, która aktywnie wytwarzała (przede wszystkim literacką) kulturę, według której my z kolei tworzymy sobie obraz o całym społeczeństwie. Tymczasem etos i duchowość chrześcijańska nigdy nie przeniknęły tak mocno do stylu życia szerokich warstw. Religia w istotny sposób jest związana z siłą – nie chodzi tu jednak tylko i nie przede wszystkim o „siłę polityczną”, jest to raczej siła „języka”, jego zdolność wyrażania społecznego doświadczenia, wiedzy i uczuć, przyjmowanych przez zdecydowaną większość społeczeństwa. Religio jako społeczny język jest bliskie temu, co Michel Foucault nazywa „rygorem prawdy”.
Na progu nowożytności chrześcijaństwo – teraz występując przede wszystkim w postaci teologii, ortodoksji ukazywanej, bronionej i reprezentowanej przez bardzo zhierarchizowaną instytucję Kościoła – traci swą siłę. Traci też zdolność bycia dalej jednoczącym językiem, który może w sposób adekwatny i wiarygodny wyrazić aktualny stan wiedzy i ludzkiej świadomości. Przyczyn jest oczywiście wiele: poreformacyjna schizma zachodnia, dyskredytacja Kościoła w związku z wojnami religijnymi, niezdolność teologii do przyswojenia impulsów płynących z rozwijających się nauk przyrodniczych, humanistyczna krytyka tekstów oraz renesansowe przeżywanie cielesności i indywidualności itp., itp. Nie przypadkiem christianitas przestaje pełnić swoją funkcję społecznego języka w tej dobie, gdy reformatorzy zaczynają przekładać Biblię na języki narodowe i propagować języki narodowe w liturgii, gdy pomału zaczynają rodzić się narodowe państwa i narodowa świadomość – w procesie, który swoje ukryte początki ma w XV stuleciu, swoje przełomowe wydarzenia w czasie wojny trzydziestoletniej i później w rewolucji francuskiej, swój szczyt osiąga w XIX wieku, a dobrzmiewa w wojnach XX wieku.
Sekularyzacja jest już prawie gotowa: religia chrześcijańska z żywego języka staje się językiem martwym, podobnie jak łacina przestaje być medium kulturowej komunikacji (a i wcześniej była, oczywiście, ograniczona stanowo) i staje się raczej przedmiotem akademickiego studium, a na koniec używana jest już tylko jako ozdobny ornament określonych uroczystości czy na konferencjach specjalistów.
Od XVII stulecia dominującą religio Zachodu jest nauka. Oczom ludzi Oświecenia i ich dziedzicom tradycyjna wiara chrześcijańska (czy to jako ludowa pobożność, mistyczna kontemplacja czy metafizyka lub abstrakcyjna teologia) jawi się jako superstitio – zabobon, religia tych drugich, zacofanych. Wiara chrześcijańska zyskuje status światopoglądu, jednej z ideologii, nauka zaś staje się arbitrem prawdziwości; słowo „naukowy” powoli staje się synonimem słów „prawdziwy”, „rzeczywisty”, „pewny”. Nauka opanowuje przestrzeń publiczną, wiara odchodzi na wygnanie. Podobnie jak pokonany Napoleon jest zesłany na Elbę, tak po zwycięstwie naukowego racjonalizmu poszukuje się spokojnego miejsca dla wiary. Kant przydzielił wierze miejsce na wysepce moralności, a romantycy zakątek, zacisze uczuciowości. Europa stała się teraz częścią świata rozumu.
Naturalnym światem (Lebenswelt) tradycyjnej religii jest Gemeinschaft (mała wspólnota, połączona ścisłymi więziami osobistymi). Przejściem od Gemeinschaft do Gesellschaft (społeczeństwa, dla którego typowe jest środowisko przemysłowe wielkiego miasta, anonimowość i biurokratyczne relacje) kieruje – obok „nauki” – i staje się integrującą siłą (religio) kapitalistyczna ekonomia i mechanizmy wolnorynkowe. Wiara się indywidualizuje, a pośrednio także prywatyzuje (przenosi się do zacisza domowego, prywatnego życia, staje się „niewidzialną religią”) albo poszukuje specyficznej Gemeinschaft we wspólnocie kościelnej (parafii, zborze), która już nie jest tożsama z lokalną gminą. Poprzez oddzielenie się Kościoła od społeczeństwa dochodzi do „ukościelnienia” się wiary. Także w teologii Kościół przesuwa się powoli do centrum zainteresowań. Po traumatycznych doświadczeniach, jakie przeszedł w jakobińskiej fazie rewolucji francuskiej, w XIX wieku Kościół rzymskokatolicki staje się basztą oporu przeciwko procesowi modernizacji Europy (chodzi, oczywiście, o modernizację polityczną). Wytwarza, praktycznie aż do Soboru Watykańskiego II, do drugiej połowy XX wieku, jakąś „paralelną polis”, którą – jak się wydaje – najlepiej wyrażają dokumenty I Soboru Watykańskiego, Syllabus Piusa IX czy późniejsza zasada Piusa XI: „Przeciwko partii – partia katolicka, przeciwko stowarzyszeniu – stowarzyszenie katolickie, przeciwko gazecie – katolicka gazeta”. Po religijnym rozdzieleniu Europy i po wielkiej schizmie między teologią a naukami przyrodniczymi, spowodowanej mentalnością modernizmu (symbolicznym, traumatycznym wydarzeniem był tu proces Galileusza) kościelne chrześcijaństwo traci charakter „katolickości”, powszechności (przynajmniej w sensie kulturowo-społecznym), traci też swoje dotychczasowe miejsce jako religio. Natomiast w XIX wieku rodzi się „katolicyzm” jako specyficzny twór kulturowo-polityczny. Jego teologicznym wyrazem jest neoscholastyka, a herbem czy też symbolem dogmat o nieomylności papieża. Dla konserwatywnych i autorytarnych sił w Europie „katolicyzm” staje się na powrót swego rodzaju religio – owszem, ale jest to już tylko contra-religio.
Akcent położony na przynależność wyznaniową rośnie równolegle z akcentem położonym na „narodowość”, obywatelską przynależność do państwa narodowego. W niektórych przypadkach przynależność do danego państwa narodowego pokrywa się z określoną przynależnością wyznaniową, powstaje specyficzna forma narodowej religijności (na przykład w Prusach ). O narodowej religijności możemy mówić także i tam, gdzie Kościół i romantyczne połączenie religijności i patriotyzmu broni narodowej tożsamości, która nie może się realizować w politycznych ramach suwerennego państwa narodowego (na przykład w Polsce). W pierwszej połowie XIX wieku, w romantycznych początkach „narodowego odrodzenia” i politycznego nacjonalizmu w Europie, uczucie patriotyczne i uczucie religijne występują często razem. Tam zaś, gdzie Kościół zbyt mocno złączony jest z autorytarną siłą polityczną (we Włoszech w czasach Garibaldiego albo w Czechach za panowania dynastii habsburskiej), nacjonalizm nie tylko odłącza się od Kościoła, ale często od wiary chrześcijańskiej w ogóle i staje się „religią” sam w sobie. Powrót nacjonalizmu jako ponadnarodowej religii ma miejsce także po upadku komunizmu w Europie. Ten nacjonalizm odzywa się dzisiaj coraz głośniej jako opozycja do „globalizacyjnego” procesu integracji europejskiej.
W ciągu XX wieku nauka traci swoją rolę jako religio. Staje się zbyt skomplikowana, zbyt dużo w niej sofistyki, za bardzo jest wyspecjalizowana i za dużo w niej abstrakcji – dlatego nie może już być „wspólnym językiem” i wyrażać codziennego doświadczenia i ludzkich uczuć. Dzisiejsza fizyka czy biologia jest dla zdecydowanej większości współczesnych ludzi dokładnie tak samo abstrakcyjna i oderwana od życia, jak dla człowieka renesansu oderwana od życia była scholastyka późnego średniowiecza. Także i teologia, pomimo swojego wielkiego rozmachu, pozostaje dla większości współczesnych Europejczyków „martwym językiem”. Kościelne chrześcijaństwo natomiast, mimo podjętych reform, nie odegrało w XX wieku roli integrującej siły europejskiego społeczeństwa.
Druga religio okresu późnej nowożytności – kombinacja kapitalistycznej gospodarki z demokratycznym systemem politycznym w latach trzydziestych XX wieku przeszła poważny kryzys. I wtedy rolę religio zaczęły odgrywać dwie polityczne ideologie: hitlerowski nazizm i stalinowski bolszewizm. Obie „polityczne religie” same chciały stać się uświęconym fundamentem nowego światowego porządku; czciły swoich męczenników, szkoliły swoich misjonarzy, budowały swoją liturgię, dogmatykę, mistykę, swoje święta i hierarchie. Ich inkwizycja w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat wymordowała wielokrotnie więcej ludzi niż osławiona inkwizycja katolicka w całej swojej kilkuwiekowej historii.
Po drugiej wojnie światowej pojawiła się nowa religio Zachodu – media. Media przejęły wiele aspektów tradycyjnej roli religii: oferują nowe symbole, interpretują świat, przedstawiają zniewalające zdarzenia, wpływają na styl myślenia i zachowania ludzi, wytwarzają swoistą sieć informacji, proponują wspólny sposób przeżywania, poruszają określone tematy, są arbitrami prawdy. Realnie istnieje i ważne jest to, co ludzie zobaczyli „na własne oczy” w telewizyjnych wiadomościach. Media wszelkiego rodzaju są informacyjnym układem nerwowym społeczeństwa, obejmują i łączą praktycznie wszystkie sektory jego życia. Tworzą przestrzeń, w której kultura, sport, polityka, gospodarka, nauka i religia spotykają się i są w odpowiednim opakowaniu transportowane do świadomości milionów ludzi.
Stając twarzą w twarz z totalitarnymi dyktaturami, „politycznymi religiami” – nazizmem i komunizmem – chrześcijaństwo w niektórych krajach znowu pokusiło się o wytworzenie contrareligio, wybudowanie „paralelnej polis”. W ten sposób możemy oceniać owo „religijne ożywienie” w niektórych krajach komunistycznych. Jest rzeczą charakterystyczną, że po upadku komunizmu w miejsce oczekiwanego religijnego renesansu w większości tych państw pojawiły się analogiczne zjawiska, jakie możemy spotkać w życiu Kościołów w pluralistycznych i demokratycznych państwach Zachodu: prywatyzacja i indywidualizacja wiary czy tworzenie się małych społeczności typu Gemeinschaft – bądź to na gruncie Kościoła, bądź też poza nim (nowe religie czy nowe ruchy kościelne, nowe kulty religijne czy też nowe sekty).
„Katolicyzm” – owa kulturowo-społeczna forma życia Kościoła, która powstała w XIX wieku jako alternatywa modernizmu i innych „izmów”, przestała już być dominującą formą w Kościele katolickim. Po drugiej wojnie światowej, a zwłaszcza w latach 1969- 1978, w wielu krajach zachodnich rozpadło się tradycyjne „katoEUROPA: lickie myślenie społeczne”. Po tym jak Kościół na Soborze Watykańskim II sam zrzekł się tego modelu myślenia, zamknięty „katolicyzm” pozostaje już tylko jako konserwatywna utopia w nostalgicznych ideologiach niektórych wspólnot, które nie mają większego społecznego znaczenia.
Główny prąd w Kościele katolickim w Europie – a jest to kierunek poszukujący kompromisu między „katolicyzmem” a „otwartą katolickością”, alternatywnym modelem, który ukazał Sobór Watykański II – w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku bardzo osłabł. Pontyfikat Jana Pawła II oznacza odważny krok w kierunku „otwartej katolickości” w kilku obszarach: w relacji do innych światowych religii, w nauce społecznej (chodzi o akcent położony na prawa człowieka) i we wsparciu tych sił, które doprowadziły do upadku komunizmu w świecie i do procesu integracji Europy. To odważny krok do krytycznego „ponownego odczytania” (re-lecture) historii Kościoła i do symbolicznego aktu pokuty za grzechy Kościoła popełnione w historii (chodzi również o rehabilitację Galileusza). W dokumentach Pawła VI i Jana Pawła II pojawił się akcent położony na ewangelizację rozumianą jako „inkulturacja wiary”, na zachętę do dialogu wiary z kulturą, do przerzucenia mostów między kościelnym rozumieniem wiary a żywą kulturą, stylem myślenia i sposobem życia współczesnego człowieka.
Czy chrześcijaństwo może się znowu stać „religią Europy”? I to tak, aby było to i dla chrześcijaństwa, i dla Europy pożądane?
Myśl, że wiara chrześcijańska nie musi mieć charakteru religijnego, że uprawnione jest napięcie między religią a chrześcijaństwem, że wiara chrześcijańska ma i będzie mieć przeważnie niereligijny charakter – to wszystko w XX wieku pojawiało się w protestanckiej teologii: od Karla Bartha po Dietricha Bonhoeffera i „teologię śmierci Boga”. To myślenie występowało również u ewangelickich i katolickich teologów oraz filozofów, którzy rozumieli świat zsekularyzowany jako uprawniony owoc biblijnej „desakralizacji świata”. Marcel Gauchet mówi o chrześcijaństwie jako o „religii, która wychodzi z religii”, o chrześcijaństwie, które doprowadziło do „politycznej śmierci religii”, a samo przeszło ze świata polityki do świata kultury.
Wszyscy ci myśliciele, chociaż w podobny sposób mówią o rzeczywistości, o której wspominałem wyżej, definiują jednak pojęcie religii różnie. Na nieoczekiwane dotychczas konotacje zwrócił uwagę Friedrich Nietzsche, kiedy to opisał dramatyczne skutki „śmierci Boga” – rozumianego jako zdrętwiały metafizyczny fundament rozumienia dobra i prawdy – i znaczenie „Bożego cienia”, który jeszcze długo po śmierci Boga będziemy spotykać w kulturze, nauce, społeczeństwie, a nawet w naszym pojęciu racjonalności i w samej gramatyce naszego języka.
Zupełnie inaczej niż prorocy „niereligijnego chrześcijaństwa” wypowiadał się o wzajemnej relacji wiary chrześcijańskiej i religii, w okresie około Soboru Watykańskiego II, wielki katolicki teolog Jean Daniélou. Dla niego chrześcijaństwo rozwija się i upada wraz z dynamiką napięcia między „objawieniem” (jedynym historycznym wydarzeniem, o którym mówi historia Biblii) a „religią”, którą uważa za integralną strukturę życia jednostki i społeczeństwa; moglibyśmy nawet powiedzieć „naturalnego świata” (Lebenswelt). Religie są dla Daniélou jednym z najbardziej godnych uwagi aspektów obfitości stworzeń, uprzywilejowanym sektorem ludzkiego doświadczenia, są wyrazem tęsknoty człowieka za Bogiem. O religiach trzeba mówić koniecznie używając liczby mnogiej, dlatego że wyrażają ową tęsknotę i doświadczenie, na które wpływ miały różne historyczne, kulturowe i społeczne struktury. „Objawienie” jest świadectwem o jedynym w swoim rodzaju wydarzeniu w historii, które przez chrześcijan jest rozumiane jako odpowiedź na ową tęsknotę. Dla chrześcijanina religia wyraża ludzką tęsknotę za Bogiem, a Objawienie – Bożą tęsknotę za człowiekiem. W odróżnieniu od Karla Bartha i jego naśladowców Daniélou widzi religię („pogaństwo”) jako wstęp do chrześcijaństwa – nikt nie jest i nigdy nie był „czystym chrześcijaninem”, zawsze jestem tylko poganinem w określonym stadium i stopniu nawrócenia.
Chrześcijaństwo Zachodu jest specyficznym wariantem chrześcijaństwa, wszczepionym w antyczną kulturę. Zachód nie powinien pozbywać się tej swojej tożsamości, ale nie powinien też narzucać jej innym. Należący do innych, niezachodnich kultur i religii muszą sami znaleźć swój sposób, jak stać się chrześcijanami. W chrześcijaństwie odgrywa się stały dramat, napięcie między akceptowaniem a korygowaniem religijnego substratu, dlatego że religia ma charakter ambiwalentny. Wiara nigdy nie może tak do końca przeniknąć kultury i społeczeństwa, bo musi pozostać w wierze jej „eschatologiczny wymiar”, ale nie może też pozostać z boku społecznych procesów albo realizować się tylko w sekciarskich, zamkniętych, elitarnych wspólnotach.
„Kościół ubogich” Daniélou rozumie jako Kościół dla zwykłych ludzi, otwarty dla wszystkich, nie tylko dla „czystych” i „mądrych”. Ateizm jest dla niego tylko stanem przejściowym, konsekwencją zderzenia między religią (pogaństwem) typu Gemeinschaft a Gesellschaft, tradycyjnym a industrialnym społeczeństwem.
Rzeczywistym wyzwaniem dla chrześcijaństwa nie jest ateizm, ale pogaństwo przyszłości. Krótko mówiąc, pogaństwo nigdy by nie miało być uważane za ateistyczne, pogaństwo jest odwrotnością bezbożności – jest naturalną religijnością, a chrześcijaństwo przyszło, aby ją przemienić i uzupełnić. Obecność pogańskich elementów w chrześcijańskiej kulturze nie miałaby nikogo dziwić czy też przerażać. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy ten pogański element przeważa nad chrześcijańskim i z chrześcijaństwa zostaje tylko sama religijność. Tam, gdzie chrześcijaństwo jest samym tylko zbiorem zwyczajów i konwencji, rytuałów i przekonań, tam staje się tylko jedną z wielu religii. Wiara chrześcijańska jest sprawą osobistego wyboru, ale jest też rzeczą naturalną, że wielu ludzi chrześcijaństwo poznaje najpierw jako religię, a dopiero później odkryje je jako wiarę; Daniélou powie, że jako Objawienie.
Znany kanadyjski filozof Charles Taylor już jakiś czas temu postawił pytanie, dlaczego niektóre z wartości, które mają pewny fundament w Ewangelii, w Europie zaistniały tak naprawdę dopiero wtedy, gdy skończyła się epoka dominacji chrześcijaństwa. Na przykład dopiero współczesny liberalizm wprowadził uniwersalne prawa człowieka i urzeczywistnił w ten sposób wizję św. Pawła, wedle której granice narodów, kultur, społeczeństw ustanowione prawem czy też różnice między mężczyzną i kobietą nie są nieprzekraczalne. Taylor twierdzi, że hamulcem dla wielu wartości nie była „religia” czy też „wiara chrześcijańska” jako taka, ale raczej „małżeństwo” wiary z określoną kulturą. I chociaż idea „chrześcijańskiego społeczeństwa” była szlachetna i wychodziła z logiki wcielenia, musiała jednak doprowadzać do frustracji i stawać się niebezpieczną dla wiary. Każda wspólnota ludzka czasami wspiera pewien rodzaj konformizmu, tendencje do poświęcenia swoich wysokich ideałów na rzecz chwilowych korzyści, wielu kompromisów i niedoskonałości. Nigdy nie może dojść do pełnego powiązania wiary z konkretnym partykularnym społeczeństwem.
Co powiedzieć na zakończenie? Chrześcijanie nie mogą zrzec się dążeń do wcielania (inkarnowania) swojej wiary do struktur społeczeństwa i do kultury, ale muszą też liczyć się z porażkami w tych usiłowaniach – a w nich otwiera się droga do przekształcania się chrześcijaństwa. Chrześcijanie, jeśli poważnie traktują Ewangelię, muszą przyjąć załamywanie się jako część swojej historii. Tym załamaniem się może być zarówno zewnętrzne prześladowanie, jak i wewnętrzny zawód – jedno i drugie jest przejawem naszej ludzkiej skończoności. To jest doświadczenie, które mówi nam, że ani historia świata, ani historia nas samych nie znajduje się tylko w naszych rękach.
Tam, gdzie na historię pada cień Krzyża, tam też otwiera się nadzieja. Z krwi męczenników rodzi się ziarno nowych chrześcijan, a tam, gdzie rozprzestrzenia się grzech, jeszcze bardziej rozlewa się łaska. Tam, gdzie jesteśmy słabi, jesteśmy też mocni. Tam, gdzie są blizny nocy, tam też jest jutrzenka nowego dnia.
Obawiam się jednak, że współczesna debata o stosunku Europy do chrześcijaństwa ciągle jest powierzchowna, gdyż ten temat nie był interpretowany w odniesieniu do przesłania płynącego ze zmartwychwstania. Nostalgia za średniowieczną christianitas czy też dążenie do zrozumienia końca „chrześcijańskiej cywilizacji” jako dowodu na lekceważenie znaczenia chrześcijaństwa w Europie – to są dwie błędne odpowiedzi. Koncentrują się zarówno na jednym, jak i na drugim polu omawianej rzeczywistości, ale trzeba je uchwycić w całości i przyjąć oba pola tego paradoksu.
Dla Europy było niezmiernie ważne owo usiłowanie wcielenia wiary, które wypełniło ważny rozdział w jej historii. Ale ta próba musiała się jednak załamać, aby po upadku christianitas pojawiły się nowe formy obecności chrześcijaństwa w europejskiej kulturze i społeczeństwie i abyśmy my sami uświadomili sobie, że żadna z tych dalszych form nie jest ani definitywna, ani ostatnia.

Z języka czeskiego przełożył Tomasz Dostatni OP