Zaznacz stronę

Cezary Michalski – Przestrzeń niczyja, czyli sfera publiczna jako przedmiot roszczeń

Przestrzeń niczyja, czyli sfera publiczna jako przedmiot roszczeń
Wypowiedź w ramach dyskusji panelowej 15 września

Istnieje dzisiaj pewne rozumienie, a może raczej przeżywanie, liberalizmu jako poczucia nieustannego zagrożenia ze strony czyhających wszędzie fundamentalistów. Istnieje także dość symetryczne rozumienie, a jeszcze bardziej przeżywanie, chrześcijaństwa jako nieustannej represji i zagrożenia ze strony liberalnego świata.
Zdrowa debata publiczna może być ostra, nasycona nawet złośliwymi dowcipami, nie musi być całkowicie wyprana z perswazyjnej agresji. Ale nie powinna być budowana na resentymencie, zagrożeniu, strachu, nie powinna być prowadzona z pozycji wspólnot strachu, których reprezentantów nie stać na krytyczną bezinteresowność. 
Jedną z najpoważniejszych patologii kultury politycznej późnego liberalizmu jest upowszechniający się dzisiaj w myśleniu o polityce, w kulturze i w świecie idei, roszczeniowy stosunek do sfery publicznej. Zjawisko to dotyka dzisiaj prawie każdą formację i środowisko, niezależnie od ich ideowych znaków. Po polskiej (ale przecież nie jest to wyłącznie polska patologia, ale patologia całego późnoliberalnego Zachodu) przestrzeni publicznej grasują dzisiaj gromady Raubritterów spod różnych ideowych znaków, którzy traktują przestrzeń publiczną jako przestrzeń niczyją, za której kształt nie ponosi się odpowiedzialności, nadającą się co najwyżej do złupienia albo do podboju na własnych, coraz bardziej radykalnie definiowanych warunkach. 
Chciałbym zacząć od dwóch przykładów szczegółowych. Natrafiłem przed kilkoma miesiącami na dwa felietony prasowe na temat polskiej telewizji, które ukazały się prawie jednocześnie na łamach gazet o różnym profilu ideowym. Autorką pierwszego z nich była feministka, która publikuje stały felieton w przeznaczonym dla kobiet dodatku do wysokonakładowej gazety, deklarującej się jako gazeta liberalna. W jednym z felietonów napisała ona, że oglądając polską telewizję, czuje się osaczona katolickimi obrazami „nawołującymi do rozrodu”; do posiadania dzieci. Autorka, kończąc felieton, poskarżyła się, że te osaczające ją w polskich mediach katolickie nawoływania do rozrodu sprawiają, iż ona sama, nie będąc Matką Polką, czuje się kobietą drugiej kategorii. I przykład z drugiej strony ideowej barykady. Młody katolicki publicysta na łamach centroprawicowego i wcale nie nazbyt radykalnego tygodnika opisał swoje zetknięcie z ofertą polskich mediów, jako znalezienie się w przestrzeni nieodwołalnie zepsutej, upadłej, szatańskiej. W apogeum swego publicystycznego zapału sformułował ostateczne oskarżenie, które brzmiało: „Bohaterowie >> Klanu<< żyją bez Boga!”. 

Nawet jeśli oglądając działające w Polsce publiczne i prywatne telewizje bliższy bywam owemu drugiemu rozpoznaniu (może za wyjątkiem odmiennej, raczej pozytywnej oceny dość poczciwej polskiej telenoweli „Klan”), to jednak nie mogę nie zwrócić uwagi na radykalizm i kompletną rozłączność obu obrazów odnoszących się przecież do tego samego zjawiska. Oba spostrzeżenia, sposób ich formułowania, łączy w zasadzie tylko jedno – patos ofiary, figura stylistyczna łatwa do nadużycia i często dzisiaj nadużywana. Czyżbyśmy zatem rzeczywiście wszyscy byli ofiarami liberalnej demokracji i budujących ją narodów? Czyżbyśmy nie byli w stanie myśleć o własnym świecie i własnej wspólnocie inaczej niż jako o źródle zagrożenia? 
Istnieje dzisiaj pewne rozumienie, a może raczej przeżywanie, liberalizmu jako poczucia nieustannego zagrożenia ze strony czyhających wszędzie fundamentalistów. Istnieje także dość symetryczne rozumienie, a jeszcze bardziej przeżywanie, chrześcijaństwa jako nieustannej represji i zagrożenia ze strony liberalnego świata i jego instytucji. Oba te poczucia zagrożenia, konstytuujące dość symetryczne wspólnoty strachu, nie są wyłącznie tworem nazbyt wra- żliwych neurotyków. One rzeczywiście mają się czym żywić. Naprawdę istnieją – zawsze w końcu istniały, a przecież liberalny świat obiecywał nam, że poradzi sobie bez utopii – realne akty i deklaracje nietolerancji, przypadki odrzucania różnorodności, przejawy braku wrażliwości na czyjeś traumy i lęki. Te akty i deklaracje mogą istotnie przerażać współczesnych liberałów. 
Są to często, dodajmy gwoli sprawiedliwości – nie po to, aby je usprawiedliwiać, ale aby zrozumieć je w pewnym logicznym porządku następstw – akty nietolerancji nowego typu, najczęściej nie tradycyjne, ale „reakcyjne”, same rodzące się już z poczucia zagrożenia, z pewnej traumy. Pamiętajmy, że dzisiejszy wzorcowy demon polskiego antysemityzmu – Kazimierz Świtoń – zaczynał swoje zaangażowanie polityczne od udziału w 1978 roku w głodówce w kościele Świętego Marcina. Była to głodówka w obronie aresztowanych działaczy KOR-u. Organizował ją Bohdan Cywiński, brali w niej udział m.in. Ozjasz Szechter i Barbara Toruńczyk. Trzeba było zarówno pewnego potencjału osobistej słabości samego Świtonia (większość z nas w pewnych sytuacjach zbyt chętnie akceptuje wygodną dla siebie pozycję ofiary), jak też traumatycznych przeżyć związanych z patologiami polskiej polityki i polskiego liberalizmu, aby Kazimierz Świtoń przebył swoją długą drogę z kościoła św. Marcina na oświęcimskie Żwirowisko, gdzie znalazł się pod troskliwą opieką byłego esbeka antysemity.
Zresztą pojawienie się Świtonia na oświęcimskim Żwirowisku nie pobudziło polskich zideologizowanych liberałów do żadnej refleksji (przyznajmy, że nie pobudziło też do refleksji części środowisk katolickich). Liberałów pobudziło ono jednak wyłącznie do agresji. Obserwowałem dość uważnie sposób, w jaki konflikt na Żwirowisku był prezentowany przez najważniejsze media liberalne. Najbardziej reprezenta- tywne z nich z pełną świadomością eskalowały atmosferę konfliktu. Weźmy choćby przykład TOK FM-u (dawniej INFORADIA), można powiedzieć – wzorca medium liberalnego, którego współzałożycielami były BBC, Fundacja im. Stefana Batorego (wycofała się z radia po ulokowaniu go na rynku), spółka dziennikarzy tygodnika „Polityka” i spółka Agora. TOK FM zbudowało całą swoją ogólnopolską akcję promocyjną na słynnym i raczej kontrowersyjnym plakacie… „Powiedz, co czujesz, kiedy znów stawiają krzyże!” Najbardziej znany i najbardziej promowany prezenter tego radia dzwonił na antenie do głodującego Świtonia i przedstawiał mu się jako… stolarz-patriota z polskiej prowincji. Proponował sprzedaż (wraz z dostawą na Żwirowisko gratis) „kilkudziesięciu dużych krzyży po obniżo- nej cenie” (w czasie tej antenowej zabawy didżej TOK FM naśladował akcent menela, co pewnie łączy się w jego wyobrażeniu z wizerunkiem Polaka katolika). Ta rozmowa i zapał okazywany w rozmowie przez niczego nie podejrzewającego Świtonia miały rozbawić słuchaczy radia TOK FM, ale nie sądzę, aby rzeczywiście były śmieszne. Prezenter innego liberalnego radia, Radia Zet, zadzwonił do głodującego na Żwirowisku Świtonia w ramach audycji poświęconej erotycznym wakacyjnym przygodom i pytał go, czy podczas całego lata spędzonego pod namiotem na oświęcimskim Żwirowisku nawiązał jakieś znajomości z interesującymi kobietami, po czym rozbawiony komentował wyzwiska, jakimi obrzucił go Świtoń. Trudno uznać powyższe zachowania za przykład refleksji liberalnych mediów nad zjawiskiem traumy, która wielu ludzi w Polsce doprowadziła do stanu, który można nazwać reakcyjnym antysemityzmem czy reakcyjnym antyliberalizmem. A jeszcze raz przypominam, że nie mówimy o tygodniku „Nie”, ale o mediach, które powinny wyznaczać standardy języka liberalnego w naszym kraju. 
Z kolei po drugiej stronie owej specyficznej barykady zimnej wojny domowej, mamy do czynienia z charakterystycznym nadużyciem papieskiego wezwania do nowej ewangelizacji. Zdarza się interpretowanie tego pojęcia jako prostego, żołnierskiego wezwania do odrzucenia współczesności, do wyzbycia się poczucia odpowiedzialności za jej aktualny kształt, za kształt jej instytucji. Osoby przyjmujące taką perspektywę mawiają, że nadszedł czas powrotu do chrześcijaństwa pierwszych apostołów, przy czym chrześcijaństwo pierwszych apostołów jest interpretowane jako postawa skrajnie barbarzyńska – jako barbarzyńska odpowiedź na barbarzyńskie zjawiska późnoliberalnej współczesności.
Rozumiane w ten specyficzny sposób „chrześcijaństwo pierwszych apostołów” traktuje całą przestrzeń współczesnej, „pooświeceniowej” kultury, życia publicznego, instytucji liberalnej demokracji, jako przestrzeń pogańską, zepsutą, nie rodzącą poczucia współodpowiedzialności, nadającą się jedynie nie tyle do nawrócenia, co do podboju. Chrześcijaństwo zaczyna wówczas być rodzajem ahistorycznej gnozy, wyjściem z historii, zapomnieniem, że po dwóch tysiącach lat historii naszego kontynentu chrześcijanin jest współodpowiedzialny za instytucje współczesnej Europy, które są w ogromnym stopniu owocem samej dialektyki rozwoju chrześcijaństwa. Kryją w sobie zarówno klęski, jak też tryumfy chrześcijańskiej antropologii, etyki. 
Stoimy dzisiaj przed koniecznością sformułowania i realizowania zasady minimum współodpowiedzialności za przestrzeń publiczną, za składające się na nią instytucje. Jedyną alternatywą wobec takiej współodpowiedzialności jest wybór prostej postawy roszczeniowej. Współodpowiedzialność ludzi o różnych poglądach za sferę publiczną nie jest maskowaniem różnic. Nie jest przymusem wzajemnego „ubogacania się” (to bardzo nieszczęśliwe pojęcie pochodzi z gorszej, choć mającej dobre intencje katolickiej publicystyki) maskującym różnice, utrudniającym precyzyjną dyskusję i wymianę argumentów. Zdrowa de-bata publiczna może być ostra, nasycona nawet złośliwymi dowcipami, nie musi być całkowicie wyprana z perswazyjnej agresji. Ale nie powinna być budowana na resentymencie, zagrożeniu, strachu, nie powinna być prowadzona z pozycji wspólnot strachu, których reprezentantów nie stać na krytyczną bezinteresowność.

Filozof liberalny jako strażnik liberalnego minimum swobód i zasad podstawowych, jako prawodawca, a nie jako aktywny uczestnik ideologicznego starcia, często sam je prowokujący. Chrześcijaństwo jako religia afirmacji i wolności, jako źródło antropologii pozwalającej definiować osobę ludzką, jako istniejącą w porządku świata i wspólnoty, ale obdarzoną także głęboką autonomią moralną, która pozwala jej, a nawet zmusza ją do oceny, do potwierdzania wartości wspólnotowych w akcie wciąż ponawianego wolnego wyboru. Te definicje należą do liberalnej wulgaty, a także do wulgaty chrześcijańskiej. A jednak obie te wulgaty nie zawsze funkcjonują. 
Pamiętajmy także, iż dla ludzi nazywających populizmem każdą formę szerszego udziału w polityce i budujących dzisiaj, także w Polsce, nową medialną czy finansową oligarchię, nie ma nic prostszego niż zaspokajanie roszczeń symbolicznych. Politykowi nowej lewicy łatwiej przychodzi mówienie ideologicznym językiem feminizmu niż realne działanie na rzecz poszerzania udziału kobiet w życiu publicznym. Z kolei nieudolny polityk prawicowy może, zamiast wywiązywać się ze swoich obietnic wyborczych, deklarować podniesionym głosem, że nic nie zrobił, bo padł ofiarą liberalnej hegemonii. W ten sposób zaspokoi przynajmniej symboliczne roszczenia swego elektoratu. Jednak uczestnictwo w sferze publicznej zredukowane do poziomu symbolicznych roszczeń, natychmiast po ich symbolicznym zaspokojeniu przemienia się w polityczną bierność. Polityka republikańska, czyli żywa polityka demokratyczna musi umieć poziom roszczeń przekroczyć. 

Za: „Życie” z 21 września 2000